wtorek, 23 stycznia 2018

Trzy dni szczęścia - sierpień 2008 rok

          Umawiałyśmy się na wyjazd na początku czerwca. Ula jeszcze nigdy nie była w górach. Niestety nie udało się. Teraz, była to prędka decyzja. Konieczny wyjazd do Wrocławia można by połączyć z Tatrami.
           W niedzielę pojechałyśmy do Wrocławia, a w poniedziałek z samego rana , Kraków i dalej Zakopane. Zakładałam, że około południa będziemy na miejscu, wiec jeszcze jakiś spacerek dolinką. Niestety, gehenna zaczęła się już na autostradzie przed Krakowem. Droga w remoncie, jeden pas w każdą stronę, wahadłowe przejazdy itd. Zakopianka  nie była nic lepsza.


          Chyba w takich korkach, jak tym razem, jechałam po raz pierwszy. Do tego upał. Do Zakopanego dojechałyśmy z dwu godzinnym opóźnieniem i ja byłam jak nigdy zmęczona.
           Ponieważ na naszej kwaterze umówiona byłam na wieczór, z trasy zadzwoniłam, że będziemy około południa. Pan zapewnił, że będzie ktoś na nas czekał. Marzyłam tylko o prysznicu. Niestety, w pensjonacie „Asta” drzwi były zamknięte i na nic zdało się dzwonienie. Dopiero po telefonicznych interwencjach, udało nam się zainstalować w naszym pokoju.
           Za 40,- zł za nocleg, niezbyt ciekawie, ale była ciepła woda i czysta pościel. Niestety firanki nie widziały wody chyba od początku świata, a co najmniej od kilku lat. Nie przyjechałyśmy jednak siedzieć w pokoju, więc łazienką i łóżkiem się zadowoliłyśmy. Miała być jeszcze lodówka dla gości. Ale o tym potem. Teraz kąpiel i wybrałyśmy się do centrum. Nadal było gorąco, ale zaczęło się chmurzyć. Byłyśmy w połowie drogi jak zerwała się ulewa. Nie trwała zbyt długo, więc poszłyśmy dalej.
          W knajpach nie było zbyt dużej frekwencji, więc wolny stolik zaraz się znalazł. Nim skończyłyśmy jeść, przestało padać, a nasze nieco mokre ubrania wyschły.  Pojechałyśmy na Gubałówkę.


          Szczyty Tatr Bielskich srebrzyły się w słońcu.


           Niestety trochę wiało, więc prędko zjechałyśmy na dół. Pozostało Pęksowe Brzysko…



                  
        Koliba i Atma , ale tylko z zewnątrz…..,

           




           spacer po Krupówkach, słońce odbijające się na Giewoncie


           i nadzieja, że następnego dnia nie będzie padało.
W „Aście” schowałyśmy zakupiony prowiant do lodówki dla gości i poszłyśmy spać.
           Pierwszy ranek, jak każdy zresztą, powitał nas piękną pogodą.
Pobudka bez budzika, poranna toaleta, śniadanie i wyruszamy na Słowację do doliny Rohackiej. Taki był plan, niestety, chyba że  bez śniadania, ponieważ  prowiant w lodowce, do której nie ma dostępu. Drzwi zamknięte i koniec. Widocznie uważają, że o 6 tej godzinie się jeszcze śpi, a nie planuje wyjście w góry. Wniosek z tego że, jeśli śpisz w Aście, nie korzystaj z lodówki, pomimo że  jest to w ofercie.
            W końcu z opóźnieniem, ale wyjechałyśmy. Chochołów – Sucha Hora – Vitanowa – Orawice -                          

- Zuberec i dalej Zuberską Doliną  na parking do Zwerowki.


              Tutaj, tylko zmiana obuwia i w drogę – w dolinę Rohacką.
      


            Początek, to godzinny spacer asfaltem. Potem zmieniłyśmy kolor szlaku i weszłyśmy na ścieżkę przez niezbyt wysoki las i zarośla, wzdłuż Spadowego Potoku, aż do Rohackiego wodospadu.






          Dalej szlak prowadził bardziej stromo, do podnóża Doliny Spalonej.  



                    
         Po drodze mijamy niewielkie jeziorko – Zielony Stawek,


  aż dochodzimy do położonych tarasowo na różnych wysokościach Rahackich Stawów. Otaczają je szczyty Ostrego i Płaczliwego Rohacza. Stąd też można podziwiać Wołowiec.
                 
             










         Dalej, wśród kosodrzewiny  schodzimy do Tatliakowego Jeziorka.




          To ostatnie na trasie tego dnia. Mieści się tutaj niewielki bufet, ale zamówione „haluszki z bryndzą” niezbyt nam przypadły do gustu.
           W rejonie jezior Rohackich prowadzi ścieżka dydaktyczna. Jest tam bardzo bogata szata roślinna. Mam wrażenie, że nigdzie dotychczas nie spotkałam takiej roślinności jak właśnie tam.
 







           Powrót do Chaty Zwerowka, podobny jak od Morskiego – 6 km asfaltową drogą.
Wracając do Zakopanego zatrzymałyśmy się jeszcze w Brestowej, w Zuberskim Muzeum Ziemi Orawskiej. Jest to skansen budownictwa orawskiego, który warto zobaczyć.

               







         Drugi dzień przeznaczyłam na nasze dolinki. Z Nędzówki , czerwonym szlakiem, przez Staników Żleb na Miętusi Przysłup. Ścieżka przez las, ale pokazuje się też Giewont, Zakopane, Dolina Miętusia i Czerwone Wierchy.

 




 


             Nawet na tak, wydawałoby się, niepozornym szlaku spotykamy sporo osób, a na Miętusim mamy bardzo liczne towarzystwo. Miło jednak posiedzieć wśród traw, ogrzewać się w słońcu i słuchać śpiewu ptaków, w tak pięknym otoczeniu.
                 




          
        Chcę też pokazać Uli kolejne piękne miejsce. Polana w Dolinie Małej Łąki. Ruszamy znaną mi już ścieżką w tym właśnie kierunku. 
                                          

         Tutaj  tylko raz był spokój i oprócz mnie tylko jedna osoba. Na to trzeba czekać niestety do października.




 
                  
                                 
        Ula dziwiła się wczoraj, – po co w upale, biorę termos z herbatą. Teraz już wie. Wkrótce ruszamy dalej. Nad Reglami do Strążyskiej. Nie jest to wcale spacerowe przejście, ale wszystkiego trzeba spróbować.  Wiele osób idzie tędy na Giewont. Sapią i pytają czy jeszcze daleko. Myślę że nie znali realiów, bo mogli wchodzić łatwiejszą drogą.
         W Strążyskiej naturalnie tłoczno i gwarnie. Zatrzymamy się tutaj na dłużej. Podają pyszną zupę borowikową z kluseczkami. Na początek smakuje nam chleb ze smalcem , kiszony ogórek i KAWA.



  
         Podeszliśmy do Siklawicy. Spływa spod samego Giewontu, a potem słuchając szumu strumienia wracamy do Zakopanego.
  






      Jeżeli jutro mamy jeszcze gdzieś iść, to Ula musi kupić odpowiednie obuwie. Adidasy nie są na górskie szlaki.  Planujemy też zrobić inne zakupy. Z pierwszego pobytu w górach, oprócz wrażeń, trzeba przywieźć pamiątki.


             Wieczorem Ula pyta o Dolinę Pięciu Stawów. Wyraża ochotę pójścia tam. Ucieszyłam się, bo chciałam pójść do Morskiego, ale asfalt mnie przerażał, a w „Piątce” byłam dawno. Mamy więc plan na następny dzień.
             Na wszelki wypadek nie korzystamy z lodówki dla gości i rano bez problemów wyruszamy. Busem do Palenicy. Na trasie do Wodogrzmotów nie ma jeszcze większego tłoku.  Miejscami trwają już prace remontowe.  Jeszcze w sierpniu mają tą drogę zamknąć, aż do Morskiego. Nie spieszymy się, a  ludzi przybywa. Na moście, przy Wodogrzmotach, wszyscy się zatrzymują. Jest to dobry punkt widokowy na wodospady.



            Za Wodogrzmotami w prawo zielonym szlakiem , piękną doliną Roztoki ruszamy do Pięciu Stawów. Najpierw dosyć stromo pod górę, leśną ścieżką wzdłuż potoku Roztoki. Im wyżej las staje się rzadszy i odsłaniają się widoki. Kozi Wierch, Buczynowa Dolinka z Buczynowym wodospadem, Dolina Roztoki, Wołoszyn. 
               











                
        Wkrótce docieramy do największego wodospadu w polskich Tatrach . Z wysokości 70 m. spadają dwie / czasem ponoć trzy / olbrzymie strugi wody Wielkiej Siklawy.
             




         Będąc tutaj przed laty, ludzi było znacznie mniej. Dalsze strome podejście zaprowadziło nas do ścieżki wśród kosodrzewiny i nad brzeg pierwszego stawu.
              





               
           Stąd do schroniska parę kroków. Jest to jedyne schronisko w polskich Tatrach, do którego nie ma dojazdu, a ceny wbrew pozorom nawet niższe niż w innych. Należy nam się odpoczynek i posiłek.









                     
            Jesteśmy pełne zachwytu dla tego miejsca. Jednak zbyt długo nie można tutaj zostać. Czeka nas jeszcze droga w górę, a potem zejście przez Świstówkę do Morskiego.

     





   
             Ze Świstówki widać cztery z pięciu stawów….





         
            …ale nie tylko. Kłania nam się Dolina Rybiego Potoku, Czarny Staw, Morskie Oko i całe ich otoczenie.


















           Przy schronisku nie było już tłoku. Cisza i spokój. Najchętniej pozostałabym tutaj do zachodu słońca, ale czeka nas jeszcze 9 km asfaltu.
 


             Trzeba niestety wracać. Po ciemku można natknąć się na niedźwiedzia. Czasem tutaj grasują. Jutro czeka nas powrót nie tylko ze szlaku, ale do domu. Aby uniknąć tłocznej zakopianki wracaliśmy przez Zubrzycę Górną i Zawoję. Na autostradzie w okolicach Opola złapała nas burza i ulewa.
                 


    Miałyśmy jednak szczęście. Tydzień później przeszła tutaj trąba powietrzna.

2 komentarze:

Kasia Dudziak pisze...

Skansen jest boski, uwielbiam tego typu zabytki. Ostatnio byliśmy w skansenie podczzas wizyty w Toruniu.

Elka 123 pisze...

Jeśli interesują cię skanseny to zapraszam na stronę https://namojejmapie.blogspot.com tam znajdziesz ich więcej.

"Pięć Stawów. Dom bez adresu." - Beata Sabała _ Zielińska

             Książkę dostałam w imieninowym prezencie. Do życzeń Asia dodała " nie może Mahomet do góry, to góra przyszła do niego, cho...