Czekanie
na kolejny wyjazd było dłuższe niż poprzednio. W sierpniu
minął rok, a ja ciągle czekałam. Powodem była konieczność zgrania planów
urlopowych i oczywiście pogoda. Nie rozpieszczała, a ja chciałam chodzić po
górach i podziwiać widoki, więc potrzebna jest do tego ładna pogoda. Wreszcie 6
września wieczorem wszystko było gotowe. Noclegi zarezerwowane, ubezpieczenie
opłacone, walizki spakowane, a Asia z Karolem spali u mnie, aby rano wcześnie
wyjechać. Wczesny wyjazd / planowana najpóźniej ósma godzina/ wiązał się z
planami, aby po drodze „zahaczyć” o Inwałd koło Wadowic. Jest tam park miniatur
architektury. Czynne codziennie do godziny siedemnastej. Zaplanowany na ósmą
wyjazd miał nam zapewnić dotarcie do Inwałdu około szesnastej.
Rano
zbudziło nas piękne słońce,
zjedliśmy
śniadanie, zapakowaliśmy prowiant na drogę i ruszyliśmy. Pakując się, z
dwudziesto minutowym opóźnieniem, do samochodu, Asia zauważyła brak worka. Były
nawet podejrzenia, że mogłam go ze śmieciami wyrzucić . A worek, chociaż był
taki do śmieci, to zawierał bardzo cenną rzecz, buty trekingowe Karola. Bez
nich nie można przecież jechać. Krótkie dochodzenie, gdzie mogły one zostać,
kilka telefonów i się znalazły w aucie mamy Karola. To nim, Asia z Karolem
podjechali ze swojego domu do rodziców Karola
na działkę, aby stamtąd tata Karola podwiózł ich do mnie. Było więc gdzie szukać, bo, czy zostały w
domu, a jeśli nie, to kto z nimi jeździ.
Po ustaleniu
gdzie się znajdują, trzeba było tylko po nie pojechać. W ten sposób nasza
podróż odbyła się nieco okrężną drogą, przez co straciliśmy Inwałd. Nie bylibyśmy jednak sobą, nie zatrzymując
się gdzieś po drodze. Wybraliśmy więc Kraków. Niewiele, bo tylko trzy godziny
na spacer krakowskimi uliczkami, przywitanie się z gołębiami i Adasiem i o dwudziestej
wyruszyliśmy dalej. Było już ciemno. W naszej „Annie” byliśmy, jak przyzwoitość
każe, kilka minut przed dwudziestą drugą. Zakwaterowanie, łazienka i sen. Rano
znajomy widok z okna zapraszał.
Wyruszyliśmy na Słowację do Szczyrbskiego Jeziora. W planach było
Popradzkie Jezioro.
Na Szosie
Oswalda Balzera do Łysej Polany, o ósmej rano ruch był niewielki. Puste
pobocza. Jedynym zakłóceniem były roboty drogowe i wahadłowy ruch na pewnym
odcinku tej drogi. Granicę teraz przekracza się bez przekraczania. Żadnego
czekania, żadnych aut, normalny ruch. Pierwsze kilometry raczej kiepską drogą,
ale wkrótce pojawiły się trochę zatarte
widoki / jechałam tą drogą autobusem przed kilku laty/.
Droga w rejonie Tatr Wysokich,
kręta i wznosząca się, doprowadziła nas do najwyżej położonej miejscowości na
Słowacji. Szczyrbskie Jezioro położone jest 1346 m n.p.m. Wokół 20 hektarowego
jeziora hotele i sanatoria. Pierwsze powstały zaraz po I wojnie światowej. W
1896 roku nad samo jezioro doprowadzono linię parowej kolejki zębatej. Dzisiaj
kursuje tu tzw. elektryczka.
Jeszcze
tutaj wrócę. Zostało jeszcze sporo do zwiedzenia. Tym razem podeszliśmy drogą
pod skocznie. Tutaj czwórka zagubionych turystów pytała o drogę na Rysy. Trzech
chłopaków i dziewczyna. Bez właściwego obuwia, cienkie odzienie. Skromne plecaki u dwójki z nich nie
wskazywały, aby odzież była w środku. Nie sadzę też, aby mieli coś ciepłego do
picia lub do jedzenia. Była godzina jedenasta.
Pokazaliśmy im na mapie jak prowadzi droga i sami udaliśmy się w tą samą
stronę. My jednak nie mieliśmy w planach Rysów. Różnica poziomów dla nas to
zaledwie 149 m, a cel to Popradzki Staw. W sam raz na pierwszy dzień.
Początkowo spacer leśnym traktem, grzejące słoneczko, nic tylko oddychać pełną piersią i podziwiać uroki natury.
Początkowo spacer leśnym traktem, grzejące słoneczko, nic tylko oddychać pełną piersią i podziwiać uroki natury.
Chwilami
słońce się chowało, a szczyty otulał gęsty tuman mgły.
Kiedy doszliśmy do
jeziora zrobiło się nawet zimno. Zastanawialiśmy się, jak radzą sobie zdobywcy
Rysów. Popradzki staw ma tylko 6,25 ha. Ponoć są w nim pstrągi. W schronisku
trochę ludzi, ale w porównaniu do tego co jest u nas, to prawie nic. Niezbyt
komfortowe WC za 0,40 euro nie zachęciło nas do biesiadowania w środku
schroniska. Na tarasie stoją stoły i ławy w sam raz dla dla takich jak my.
Swoje jadło, z termosu gorąca herbata i widok na jezioro. Pychota.
Dalej
planowałam pójść do cmentarzyka pod Osterwą, ale Asia marudziła. Ostatecznie
jednak poszliśmy. Droga wokół jeziora prowadziła pod Osterwą do miejsca szczególnego. Na blokach skalnych przytwierdzone około 200 tablic upamiętniających ludzi, którzy zginęli w górach. Jest tam około 50 tablic dotyczących Polaków np. Klimka Bachledę. Po środku kapliczka oraz liczne drewniane etniczne krzyże.
Idąc dalej, po chwili wychodzi się z lasu na asfaltową drogę prowadzącą do przystanku elektryczki. Tam też poszliśmy. Już idąc naokoło jeziora, mieliśmy towarzystwo. Hałaśliwi Niemcy emeryci towarzyszyli nam aż do asfaltowej szosy.
Symboliczny Cmentarz Ofiar Gór pod Osterwą położony jest na wysokości 1523 m n.p.m. w Dolinie Złomisk.
Idąc dalej, po chwili wychodzi się z lasu na asfaltową drogę prowadzącą do przystanku elektryczki. Tam też poszliśmy. Już idąc naokoło jeziora, mieliśmy towarzystwo. Hałaśliwi Niemcy emeryci towarzyszyli nam aż do asfaltowej szosy.
Na trasie,
trudno mówić o podziwianiu, taki oto widok.
Liczne
wiatrołomy i zniszczenia drzewostanu po owadach. Słychać odgłosy pił i
ciągników wywożących drewno.
Od stacji elektryczki Popradskie Pleso do
Strebskie Pleso, jeden przystanek, podjechaliśmy kolejką. Przejazd wiedzie pod
górę z licznymi zakolami, często krzyżując się ponad drogą pieszą. To był plan
na pierwszy dzień pobytu. Wracamy do Zakopanego. Wyjazd z parkingu do głównej
drogi niestety niezbyt dobrze oznakowany. Nie tylko my zastanawialiśmy się jak
do niej dotrzeć. Również na dalszej drodze, w Starym Smokowcu brak oznakowania
na skrzyżowaniu. Jest tablica kierująca do Bielskiej jaskini, ale nie ma że, do
Łysej Polany. Pełni wrażeń z minionej wycieczki, pojechaliśmy więc drogą z
pierwszeństwem przejazdu do……Nowej Leśnej. Mamy więc nowe , zupełnie
niezamierzone ujęcie Łomnicy .
Ponieważ
godzina nie była jeszcze późna zatrzymaliśmy się w Tatrzańskiej Łomnicy , mając
nadzieję, że może uda nam się wjechać na szczyt. Kasy czynne są do
siedemnastej, niestety pomimo że jeszcze nie była, wszystko było już pozamykane. Pozostało
jedynie spojrzenie w kierunku…. i odjazd do Zakopanego.
Dalsza droga
była bez jakichkolwiek zakłóceń, pomimo że moja nawigacja przysnęła.
Podjechaliśmy jeszcze na Wierch Zgorzelisko, skąd zimą młodzi śmigali na
nartach do Małego Cichego.
Jeśli ktoś
jest pierwszy raz w górach, chciałoby się pokazać mu wszystko co najładniejsze.
Czasem jednak trudno wybrać . Asia postanowiła pokazać panoramę , 50 szczytów i
50 przełęczy, widoczną z Rusinowej Polany. To był plan na drugi dzień. Nawet mi
to odpowiadało, bo stamtąd mogłam iść nowym jeszcze nieznanym szlakiem. Busem
podjechaliśmy do Zazadni i Doliną Filipka poszliśmy na Wiktorówki.
Była tam
jakaś grupa pielgrzymkowa. Najstarsza uczestniczka miała ponad siedemdziesiąt
lat. Chwila na zadumę i na wspomnienia. Byłam tam po raz trzeci. Zawsze
wspominam mszę w dniu 15 sierpnia. Wśród pamiątkowych tablic, upamiętniających
ludzi którzy zginęli w górach, przybyła nowa. Kiedy w sierpniu 2007 roku
byliśmy w Dolinie Gąsienicowej, w kierunku Koziego Wierchu leciał helikopter .
Potem dowiedzieliśmy się, że jakiś turysta spadł. To był on, Bartłomiej
Świderski , 19 lat, zginął na Kozim Wierchu. Jego tablica jest przy kaplicy na
Wiktorówkach. Góry są piękne, ale i tragiczne.
Upragniony widok z polany, nie spełnił w pełni oczekiwań. Niezbyt przejrzyste powietrze, trochę mgieł, nie pozwoliło cieszyć się oczekiwanym widokiem. Pomimo, że było ciepło i słonecznie.
Zatrzymaliśmy
się tutaj na posiłek, odpoczynek w słońcu, a może i kontemplację. I tym razem,
ludzi było niemało. Popatrzyliśmy tylko w stronę Gęsiej
Szyi
Kiedy szłam
tutaj ostatnio, pomimo że był początek maja, to leżał śnieg. Teraz trasa
miejscami przybierała bajkowe krajobrazy. Zaczarowana polana, domki dla
krasnoludków itd
Poruszała
wyobraźnię i snuliśmy bajki. Były nawet domki z weluksem, ratusz itd. To
urocze, że pomimo dorosłości stać nas na to.
Wybieramy
czerwony szlak do Waksmudzkiej Równi. Dla mnie nowy. Jest to historyczny szlak
łączący dawniej Jaszczurówkę z Wodogrzmotami Mickiewicza. Droga dosyć uciążliwa
i monotonna. Przez las. Na pewnym odcinku trochę się odsłoniła. Widać
zniszczenia po szkodnikach i liczne czerwone jarzębiny.
Dalej znowu
pod górę.
Po dojściu
do skrzyżowania szlaku z zejściem z Gęsiej Szyi, znak informuje o kierunkach:
do Wodogrzmotów, na Gęsią i Halę Gąsienicową. Niektórzy spotkani turyści mieli
w związku z tym obawy, że, aby dotrzeć do szosy trzeba pokonać kolejne
niebagatelne wzniesienia. Dla nas było to miejsce posiłku. Co prawda trudno
było znaleźć suche miejsce, aby usiąść, ale kto szuka…. Karol, stwierdził też,
że wcale nie chce mu się jeść. Jednak kanapka, gorąca herbata, czekolada dodają
sił. Ostatnie spojrzenie za siebie
i przez Psią
Trawkę , do domu. Wiem już, że busa można zatrzymać na trasie, więc nie
podchodzimy do przystanku. Inni biorą z nas przykład. Wysiadamy przy Imperialu.
Kolejny dzień zaliczony z powodzeniem. Wieczorem jednak nad górami pojawiają
się gęste mgły. Mamy nadzieję, że do rana miną.
Jadąc busem
do Zazadni, zastanawiałam się dokąd jadą panie w klapkach. Z dyskusji wynikało
że, do Morskiego. Z internetu wiedziałam, ze droga do Morskiego jest zamknięta.
Nie wyobrażałam sobie, aby te panie w takim obuwiu i z takim wyposażeniem /
torebeczki/ przeszły przez Pięć Stawów. Nawet ja nie czułabym się na siłach,
aby pokonać podwójnie drogę przez Piątkę / zajść i wrócić/ Kierowca busa
poinformował jednak, że droga jest otwarta. Na trzeci dzień planujemy więc
Morskie. Karolowi trzeba pokazać perełkę.
Rano
jedziemy do Palenicy Białczańskiej. Przed wjazdem na parking młodzi ludzie
informują o sytuacji, potwierdzającej moją wiedzę na temat drogi. Tylko górą.
Zawracamy więc i jedziemy znowu na Słowację. Co prawda na słowacką wyprawę
powinniśmy się lepiej wyposażyć w prowiant, ale nie jest źle. Wiem jak iść do
Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Znaną nam już trasą podjeżdżamy do parkingu
Biała Woda. Popatrzymy na Łomnicę.
Tylko, że ja
nie wyobrażam sobie tam jazdy rowerem, nawet górskim. Wg mnie wyczyn nie lada.
Początek jak najbardziej, ale potem luźne kamienie, miejscami ostro pod górę.
Chociaż, byli
tacy co jechali. Szło się
dobrze. Ciepłe słoneczko, las, szum strumienia po prawej. Ludzi niezbyt dużo,
więc to czego mi brak. Spokój. Najpierw co pół godziny tablice informacyjne,
ławki i wiaty. Po przejściu połowy drogi postanowiłam, że przy kolejnych ławach
zatrzymujemy się aby zjeść, Wszyscy już wygłodnieliśmy, niestety ten następny
przystanek miał nie nadejść. Pomogła sucha kromka chleba, bo tym razem
zabraliśmy jedzenie do przygotowania. Zaczynały się pokazywać odkryte góry,
więc i nadzieja że chyba z głodu nie umrzemy. I m dalej, tym ciekawiej. Z przodu odsłaniały się widoki szczytów otaczających Zielony Staw, z prawej Tatry Bielskie, Jastrzębia Turnia, Jagnięcy Szczyt, Jatki. Uroku dodają liczne limby, brzozy i jarzębiny. W dole po prawej płynie Zielony Potok.
I wreszcie cel naszej wyprawy w całej okazałości. Oglądałam go wielokrotnie na na rożnych górskich fotografiach . Były inspiracją i zachęta. Teraz sama tam doszłam. Jakiś uprzejmy Słowak robi nam wspólne zdjęcie. Ludzi się trochę nazbierało. Znacząca przewaga młodych. Plastrują poobcierane nogi. Karol też ma problemy. Dokupujemy jedzenia, posilamy się, odpoczywamy. Obejdziemy dookoła jezioro. Trzeba zrobić zdjęcia. Widoki są urocze. Jezioro, jak mówi nazwa jest zielone. Super.
W górze widać
srebrne niteczki spadającego strumienia, rozłożyste piargi i pionowe, gołe
niedostępne szczyty, przeglądające się w szmaragdowo turkusowej wodzie jeziora
. Swoje odbicie ma w nim też schronisko. Tutaj, po raz pierwszy spotkałam w
górskim jeziorze łachy piasku. Jak gdyby wysychało.
Nasyciwszy się
widokami, wracamy, chociaż szkoda, bo wyżej ….
Nie będę już nikogo denerwować i kusić. Pokonaliśmy
różnicę wysokości 626m. Zielony Staw Kieżmarski leży ukryty wśród gór na
wysokości 1.551m n.p.m. Szliśmy z prędkością ściśle mapową, a wracaliśmy nawet
szybciej. Dobry wynik. Szkoda tylko , że Karol z tych wypraw wynosi wrażenie,
że Słowackie są ciekawsze. Przy szosie stoją od rana handlarze grzybów.
Nawigacja chwilami przysypia. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze, aby robić
zdjęcia. Nie tylko ja, Karol też. Asia analizuje widoki. Wypatrzyła w kształcie
góry twarz leżącej dziewczyny.
Ostatni dzień
ma być bardziej lajtowy. Zakupy. Leczenie odcisków. Młodzi chcą zobaczyć kolejny
stok narciarski, gdzie byli zimą. Wybieramy się więc przez Poronin do Czarnej
Góry. Latem wszystko pozamykane na
siedem spustów. Można co najwyżej posiedzieć na ławeczce wyciągu.
Wracamy w kierunku Łysej Polany.
Z drogi można podziwiać panoramę.
Przejrzystość powietrza znowu niezbyt dobra, ale dobre i to. Przecież
mogłoby nic nie być.
Dalej Drogą
Balzera do Zakopanego. Na odcinku robót drogowych, jazda z prędkością do 30 km
na godzinę i nagle stoi przy lewej szybie samochodu ….jeleń.
Słychać
wielkie bum, i już jeleń znika w lesie po drugiej stronie. Karol nawet nie
zdążył go zauważyć. Tylko ja z Asią go widziałyśmy. Wielki był. I
niebezpieczny. Trochę uszkodził samochód. Trzeba było klepać po powrocie do
domu.
Zamiast
martwić się o auto, zachwycaliśmy się, jaki on był piękny. Jeszcze nigdy nie
spotkałam tak blisko jelenia. Dzieliła nas tylko karoseria samochodu. Na
szczęście nic poważnego się nie stało. Auto też bardzo nie ucierpiało. Dalej
były skocznie. Wjechaliśmy do góry. Trzeba mieć odwagę, aby skoczyć z góry na
nartach.
Byłam już
tutaj tyle razy, a zawsze odkrywam coś
nowego. Tym razem na cmentarzu zauważyłam, że są dwa pomniki Jana Pęksy-
fundatora cmentarza.
Jan Pęksa i Jan Pęksa- Mielorz
1819 – 1878 1822 – 1878
Fundator cmentarza Fundator cmentarza 1848
powstaniec
Chochołowski powstaniec Chochołowski
Nigdy nie słyszałam,
że było dwóch. Muszę poszukać i się dowiedzieć co to za historia.
Potem Asia z
Karolem zajęli się swoimi sprawami, a ja spacerowałam uliczkami Zakopanego.
Kasparusie, ”Atma”. Szymanowski nie
grał, ale w jesiennych kolorach była piękna. Tam zawsze jest taki spokój, jak
nigdzie.
Jedyne co
mi się teraz nie podoba, to przejście podziemne pod Nowotarską. Wiem, że tak
jak było poprzednio, ciągłe korki, było nie do zniesienia i niebezpiecznie dla
pieszych, ale teraz jest okropnie. Skwerek na miejscu Redykołki jest ładny, ale
sama architektura podziemnego przejścia, moim zdaniem nie.
Ostatnie kroki
jak zwykle na bazar. Zakopiańskie przekupki zapraszają, aby spróbować sera.
Właśnie po niego tutaj przyszliśmy. Rarytas, bez którego z gór wracać nie
wypada.
Rano, góry zakryte były gęstą mgłą. Pochmurne niebo niezbyt zachęcało do wypraw. Dzięki temu nam było łatwiej odjeżdżać. Żegnajcie góry, za rok znowu wrócę.
Rano, góry zakryte były gęstą mgłą. Pochmurne niebo niezbyt zachęcało do wypraw. Dzięki temu nam było łatwiej odjeżdżać. Żegnajcie góry, za rok znowu wrócę.
W drodze
powrotnej pojechaliśmy do Inwałdu i na zamek w Pszczynie. Do domu wróciliśmy
parę minut przed północą.
Już w drodze,
z wiadomości podanych przez radio, dowiedzieliśmy się, że około siedemnastej
nad Tatrami przeszła gwałtowna burza. Na Giewoncie piorun śmiertelnie ranił
turystę. Drugi zginął od pioruna na Płaczliwym Rochaczu. Trzeci turysta rażony
piorunem w okolicy Wołowca, cudem uniknął śmierci . W górach nie ma żartów.
Tutaj uczy się człowiek pokory, co nie pomniejsza mojego zachwytu dla ich
piękna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz