Do Zakopanego dojechaliśmy, jak napisałam o przyzwoitej godzinie, więc po zakwaterowaniu poszliśmy na Krupówki. Rano Giewont zaglądał nam do okna, a góry czekały.
W górę i na dół tym samym szlakiem. Nie ryzykowałam przez Rakonia. Popatrzyliśmy tylko w tamtą stronę. Kiedyś szłam tam, ale w odwrotnym kierunku.
Wieczorem poszliśmy na mszę do starego kościółka. Teraz jest po liftingu również wewnątrz. Następnego dnia chciałam zrealizować moje plany pójścia granią z Kasprowego na Czerwone Wierchy. Dzięki rezerwacji biletów na kolejkę na Kasprowy było to możliwe. O ósmej byliśmy już na Kasprowym. Temperatura w Kuźnicach wynosiła 7 stopni Celsjusza, a na górze 1,5. Skały i roślinki były oszronione,
Wieczorem poszliśmy na mszę do starego kościółka. Teraz jest po liftingu również wewnątrz. Następnego dnia chciałam zrealizować moje plany pójścia granią z Kasprowego na Czerwone Wierchy. Dzięki rezerwacji biletów na kolejkę na Kasprowy było to możliwe. O ósmej byliśmy już na Kasprowym. Temperatura w Kuźnicach wynosiła 7 stopni Celsjusza, a na górze 1,5. Skały i roślinki były oszronione,
ale było słonecznie. Mnie jak zwykle w takich momentach ponosiła energia i radość . A było się z czego radować. Piękne widoki po obu stronach granicy państwa, szlak wcale nie trudny, ludzi trochę. ale nie tłok. Szkoda, że Jurkowi stało się coś w kolano, więc doszliśmy tylko do Przełęczy pod Kopą Kondracką i zeszliśmy do schroniska na Hali Kondratowej. Wiem, że muszę tam jeszcze wrócić, aby dojść na Ciemniak, a co najmniej na Małomączniak. Przecież, to było tylko otarcie się o Czerwone Wierchy, a jest tam uroczo.
Podziwiałam Jurka, że szedł z bolącą nogą, a było sporo schodzenia do samego schroniska, gdzie był czas na posiłek i niedługi odpoczynek, a potem jeszcze do Kuźnic.
Ludzi przy schronisku było niestety dosyć tłumnie. Spore oblężenie było też na Giewoncie. Szkoda, że ludzie, bo chyba nie miłośnicy Tatr, nie potrafią się zachować w takich miejscach. Zaśmiecanie jest niestety na porządku dziennym. Dalej był klasztor Albertynek na Kalatówkach i powrót do domu, tzn. do hotelu.
Taki był nasz plan na polska stronę Tatr. Zrobiłam nowy szlaczek na mapie i następnego dnia pojechaliśmy na Słowację. Jest już po sezonie, wyjechaliśmy wcześnie rano, miałam więc nadzieję, że uda się dostać bilety na Łomnicę. Już z drogi widać było. że wokół niej kręcą się mgiełki,
Stamtąd mały spacerek do Bilikowej Chaty i Wodospadów Zimnej Wody. Ludzi sporo, bo wysiłek prawie żaden, a piękny widok na Dolinę Zimnej Wody i masyw Łomnicy.
Po powrocie do Tatrzańskiej Łomnicy, od razu wjechaliśmy do Łomnickiego Stawu /Skalnate Pleso/ 1.764 m npm. Staw prawie wysechł. My jeszcze nie, ale poszliśmy do Skalnatej Chaty na kawę i placki ziemniaczane.
Nie zaprosiłabym tam ze względu na placki i kawę, ale ciekawe fotografie wiszące na ścianach. Gospodarzem schroniska jest Laco Kulanga. Wnosił on ładunki do górskich schronisk. Zdjęcia przedstawiają właśnie te sytuacje. W schronisku stoi też konstrukcja, przy pomocy której dokonuje się tych wyczynów.
Rekordy Laco Kulangi, to 207 kg na wysokość 1.475 m npm do Chaty Zamkowskiego, ale też 151 kg aż na 2015 m npm do Chaty Terieho. Trochę zaczęłam się niepokoić, bo szczyt Łomnicy całkowicie zaginął we mgle. Czerwony wagonik wjeżdżał do góry. Była jednak obawa, że nic, albo niewiele zobaczymy.
Los okazał się jednak łaskawy i po wjechaniu na szczyt mgły się rozstąpiły, a te które zostały dodawały uroku.
Los okazał się jednak łaskawy i po wjechaniu na szczyt mgły się rozstąpiły, a te które zostały dodawały uroku.
Na szczycie można się rozkoszować widokami przez pięćdziesiąt minut. Dzięki przesuwającym się mgłom widoki te się nieco zmieniały. Po zjechaniu na dół, ruszyliśmy prosto do Hrabusic, gdzie mieliśmy rezerwację w hotelu.
Pani na nas tam czekała. Mieliśmy być chyba jedynymi gośćmi. Kucharza zwolnili, więc nie było możliwości zjedzenia czegokolwiek. W pobliżu najbliższa knajpa w Podlesoku. Tam też pojechaliśmy na noc. Było ciemno kiedy dojechaliśmy na miejsce. Kolacja jednak była. Nocleg też. „Apartament” zrobił nawet spore wrażenie.
Domek na kempingu, ale pościel była czysta i woda ciepła / podgrzewacz ruszał po godzinie 21- szej/. Było nawet fajnie.
Kolejną noc spędziliśmy już w Rancho Podlesok. Bardzo fajne miejsce, miła obsługa, dobre jadło.
Pani na nas tam czekała. Mieliśmy być chyba jedynymi gośćmi. Kucharza zwolnili, więc nie było możliwości zjedzenia czegokolwiek. W pobliżu najbliższa knajpa w Podlesoku. Tam też pojechaliśmy na noc. Było ciemno kiedy dojechaliśmy na miejsce. Kolacja jednak była. Nocleg też. „Apartament” zrobił nawet spore wrażenie.
Domek na kempingu, ale pościel była czysta i woda ciepła / podgrzewacz ruszał po godzinie 21- szej/. Było nawet fajnie.
Kolejną noc spędziliśmy już w Rancho Podlesok. Bardzo fajne miejsce, miła obsługa, dobre jadło.
Byliśmy w Słowackim Raju, na starcie do Suchej Beli. Po śniadaniu w Rancho, wyruszyliśmy na szlak, który wiedzie wąwozem. Były więc mostki, drabinki, łańcuchy, kładki, podesty,wąskie przesmyki, pionowe skały i przede wszystkim wodospady. Przez to, że wody było w nich niewiele, wrażenia też może nieco mniejsze, chociaż i tak bardzo efektowne. Krystaliczna woda i ciepłe jesienne barwy, spokój i cisza. Niewiele ludzi, chociaż czasem ktoś nas wyprzedzał, ale tylko wyprzedzał, bo szlak jest jednokierunkowy.
Dalej ścieżką przez las do Podlesoka. Wyszliśmy prosto na nasze Rancho.
Coraz więcej kolorów na drzewach. Ścieżki też usłane kolorowymi liśćmi. Jesień w górach jest piękna. Kiedy następnego dnia wracaliśmy, siąpiło. Bliżej Tatr padał deszcz, a nawet deszcz ze śniegiem i śnieg. Wysokie góry były białe.
Miałam jeszcze plany na drogę powrotną, ale pogoda nie zachęcała. W Szaflarach skorzystaliśmy z term wodnych. Kiedy byliśmy w okolicach Rabki, zaczęło się przejaśniać. Zatem i ostatni punkt programu zrealizowaliśmy. Była to Lanckorona. Jest to miasteczko, wieś a może osada ukryta w lesie i wśród pagórków, gdzie czas się zatrzymał. Rynek o nachyleniu ponad 9 stopni, a wokół niego drewniane chaty. Są też ruiny zamku i kościół. Podcieniowe domy stoją tam od lat 1868-1872. Maleńkie okna, szeroki bramy gdzie można było nie tylko wejść, ale wjechać z towarem, wszak to szlak bursztynowy i pokrycia gontem. Miejsce dla ludzi o artystycznych duszach. Kościół z czasów Kazimierza Wielkiego. Niestety do wnętrza nie udało nam się wejść. Szkoda, ale teraz jest tak w większości kościołów. Niedaleko, bo zaledwie trzy kilometry, było stamtąd do Kalwarii Zebrzydowskiej. Tam można wejść chyba o każdej porze dnia. W drogę powrotną wyruszyliśmy blisko wieczora. Dojechaliśmy do Słostowic kiedy było już zupełnie ciemno. W Słostowicach, w dworze góralskim Krywań spędziliśmy noc. Byłam już tam kiedyś, wracając z jakiejś wycieczki, ale nigdy nie potrafiłam go zlokalizować. Kiedy weszłam do środka poznałam od razu z uwagi na ciekawy wystrój, typowo góralski. W dalszą drogę wyruszyliśmy po śniadaniu. Roboty drogowe w okolicach Łodzi i w samym mieście powodowały straszne korki, ale nas to wcale nie denerwowało. Mieliśmy za sobą tydzień wspaniałej pogody i zrealizowane wszystkie plany. Jako premię zafundowaliśmy sobie jeszcze Chełmno. Miasto nadal biedne i zniszczone, chociaż może już nie tak jak przed kilkoma laty. Widać udział środków unijnych. Miasto kościołów i najdłuższych w Polsce zachowanych murów obronnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz