poniedziałek, 22 stycznia 2018

Z zachodu na wschód-2000 rok

             Bakcyl podróżowania został już zasiany na dobre. Kolejne lato i coś ciągnęło w Polskę. Zdecydowaliśmy, że sukcesywnie, po Sudetach będą Tatry, a następnie Bieszczady. Postanowione miało być wykonane. Zatem mamy 2000 rok.
                Po pobycie w Krakowie, nasz pilot uznał widocznie, że jesteśmy już zaprawieni w „ boju”, i pierwszego dnia pobytu w Zakopanem udaliśmy się na Kasprowy Wierch. Trasa przejścia zaczęła się w Kuźnicach. Zostawiliśmy za sobą straszne kolejki do kas, do kolejki linowej. Chyba zaraz za źródełkiem, część z nas została skierowana zielonym szlakiem na Nosalową Przełęcz, pozostali ruszyli na Kasprowy. Już wkrótce pojawił się ciekawy widok na Polanę Kalatówki.


           Wydawało mi się, że szliśmy Doliną Jaworzynki. Pilot, jak zwykle objaśniał wszystko dookoła. Ten najwyższy to Krywań. Gdzieś była Świnica, Kościelec . Dla mnie tych nazw było za dużo. Szczyty i tak się mieszały.         

 
            O odróżnianiu koloru szlaków nie miałam pojęcia. Zresztą jaki kolor może mieć ścieżka?
Było upalnie. Przy schronisku Murowaniec zrobiliśmy postój. Każdy był trochę zmęczony. Pomimo tego, kanapki przyniesione w to miejsce smakowały wybornie. Wtedy nie wiedziałam jak smakuje w górach kakao. Aby zmniejszyć ciężar plecaka, piliśmy przyniesione napoje. Szkoda, że nie zrobiłam w tym miejscu zdjęcia. Czyżby trasa do powtórki? Gdy byliśmy na odcinku pomiędzy Murowańcem a Kasprowym, ni stąd ni zowąd, gdzieś zagrzmiało i zerwał się straszny deszcz, który przeszedł w grad. Przydały się kurtki, które były w plecaku, ale okazało się że Asia ma tylko krótkie spodenki .
Grad bił po gołych nogach do czerwoności. W butach aż chlupało. Trasa robiła się coraz trudniejsza . Nasz pilot ciągnął do przodu. Młodzież za nim. Ja, zresztą nie tylko, zostawałam coraz dalej w tyle. Z góry wracała jakaś obca młodzież, która strasznie narzekała na trudy wejścia i zejścia. Ja pomimo zmęczenia byłam zadowolona. Zbliżałam się do Kasprowego Wierchu – 1987 metrów n.p.m. Należy powiedzieć zdobyłam go. Zrobiłam nawet zdjęcie ze szczytu.


           Nie wiedziałam co to za szczyty w oddali. Już nikt nie objaśniał nam ich nazw. Deszcz ciągle padał. Był straszny tłok. Pilot spieszył się z kupnem biletów powrotnych na dół. Byliśmy zziębnięci i przemoczeni. Nikt nie miał nastroju do podziwiania widoków, zresztą one nieco straciły swoją przejrzystość. Chcieliśmy tylko znaleźć kąt, aby się przebrać i osuszyć. Na dół zjechaliśmy kolejką.
W Kuźnicach już nie padało. Okazało się jednak, że zabrane ciuchy do przebrania, było mokre tak jak my. Plecak był bawełniany i wszystko w nim przemokło. Nie było innego wyjścia jak kupić suche skarpety, rolkę papieru toaletowego do wysuszania butów, no i oczywiście nowy plecak, aby było z czym chodzić w następne dni.
        Kolejnego dnia wybraliśmy się do Jaskiń Bielskich. Niestety tego dnia były zamknięte. Pojechaliśmy też dalej do Szczyrbskiego Jeziora. Obeszliśmy jeziorko naokoło. Miły spacerek. Trasa prosta ale widoki górskie. Było bardzo ciepło i słonecznie. Dopiero na zdjęciach zobaczyliśmy jakieś straszne chmury.


         Mieszkaliśmy tym razem w sypialnym, na bocznicy w Zakopanem. Wieczorami wypuszczaliśmy się do centrum. Atma, teatr Witkacego, Krupówki. Pytanie – dlaczego nie robiłam wszędzie zdjęć?
        Kolejny dzień, to wyprawa do Doliny Kościeliskiej. Do Kir podwiózł nas autobus. Dalej spacerkiem, przy kapliczce Zbójnickiej, aż do jaskini Mroźnej. A w jaskini ciemno, ciasno, mokro i zimno. Jedna z naszych pań plus jej plecak z trudem się przecisnęła.
          Po wyjściu słońce prawie oślepiało. Rozpościerał się jednak piękny widok. Trzeba to było uwiecznić – ambony Janosikowe.


Zejście było dosyć strome. Po kamieniach jak po schodach.

  
         Widoki piękne. Zaczyna mi się to coraz bardziej podobać. Po zejściu chwila odpoczynku przy Kościeliskim potoku.

        Kawałek dalej, Polana Pisana i widok na Turnie. I trochę inne ujęcie i już inne wrażenie.



        Tutaj jest naprawdę cudownie. Czy wcześniej tego nie widziałam? Jeszcze tylko wejście pod Jaskinie Raptawicką i Mylną.


          Trud wchodzenia w pełni wynagrodzony. Wracamy do Kir bo tam ma już czekać autobus. Dlaczego ciągle się musimy spieszyć? Chciałoby się trochę pobyć w tym uroczym otoczeniu. Usiąść. Pomyśleć. Na wycieczkach to chyba jest niemożliwe. Bramę Kraszewskiego widzimy dopiero w drodze powrotnej, bo to trochę inna trasa. Tam było przez jaskinię Mroźną.


           W Zakopanem jest jeszcze dosyć czasu aby wjechać na Gubałówkę. Na dół schodzimy na piechotę. Teraz już wiem jakiego szczytu szukać. Chociaż krzyża nie widzę.


            W drodze powrotnej nasz pilot zadaje pytanie: Jak nazywa się najwyższy polski szczyt ? Całkowicie po polskiej stronie, więc nie Rysy. Kto odpowie przy obiedzie, ma nagrodę.
- Nie wiem. Kupuję mapę Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Odpowiedzi udzielił ktoś przed obiadem. Nagroda przepadła, ale mapa została.
            Kolejny, piękny ranek. Po śniadanku własnoręcznie zrobionym w wagonie, z prowiantem w nowym plecaku ruszmy do Palenicy Białczańskiej. Na Głodówce znowu te same Oh-y. Wodogrzmotów już nie fotografuję. Mam już jedno nieudane zdjęcie z tego miejsca. No i jesteśmy nad Morskim Okiem. Wiedziałam, że tu wrócę. Po  zdjęcie. Ostatnio przecież nie zrobiłam.


           Pogoda jest cudowna. Wszyscy się rozsiadają przy schronisku. Pięć osób idzie nad Czarny Staw. Trzech panów, Asia i ja. Muszę tam wejść. Pamiętam ten spokój i ciemność sprzed ponad dwudziestu lat. Wejście jest trochę trudniejsze niż zapamiętałam, ale trud nagrodzony.  Morskie Oko widziane z góry, od Czarnego Stawu pod Rysami. Spokój jest, choć nie taki jak sobie zakodowałam przed laty. Ludzi trochę też jest. Nie ma natomiast tej ciemności jaką pamiętałam. Słońce odbija się w wodzie i na kamieniach.



           Zejście gorsze niż wejście. Wodospadu już nie fotografowałam. Po zejściu ruszamy dalej lewą stroną wokół jeziora.Zza drzew widać charakterystyczny szczyt Mnicha.


          Morskie ma powierzchnię 34,5 ha. A schronisko z przeciwległego – południowo wschodniego- brzegu jest malutkie.


          To był najdłuższy pobyt w Tatrach. Cztery pełne dni. Super pogoda. Moc wrażeń. Ale wycieczka jeszcze trwa. Kolejne przystanki to zapora w Czorsztynie, zamek w Nidzicy i kolejne pasmo górskie Pieniny. Wypływamy ze Sromowców Wyżnych. Pogoda nadal dopisuje.


 Flisak przedstawia nam poszczególne elementy krajobrazu. To są właśnie trzy korony. 



                   A to Ostra Skała.


         Ta polana i domek wydają mi się jakby znajome. Kiedyś był to fragment zdjęcia. Tak naprawdę to schronisko Trzy Korony.


            Czasem nie warto oglądać się za siebie. Ale tutaj byłaby to wielka strata.


              Jest co podziwiać dookoła.


           Nawet zieleń i pływające kaczki. Gdzieś rósł świerk na wierzbie. To było po słowackiej stronie.

          Flisak żartował, że to skutek, iż Słowacy mają tak małą powierzchnię kraju. Żartował na wiele tematów. np.
- Do czego służą gałązki świerkowe, które leżą z przodu tratwy? A no. To proste. – Jak kto wypadnie za burtę, to mu je wrzucają na ratunek A jak i tak utonie, to zaraz wieniec pogrzebowy z nich robią.
A to Mnichy Pienińskie…


              … i Sokolica….


     … i niestety już Szczawnica.


         Obiad, autokar i Zakopane. Ale już tylko, aby się spakować i wracać do domu. Ta wycieczka była bardzo udana. Był jeszcze Kraków, a oprócz wspomnień i zdjęć została mapa. Już w drodze powrotnej zadecydowaliśmy, że za rok na pewno będą Bieszczady.

Brak komentarzy:

"Pięć Stawów. Dom bez adresu." - Beata Sabała _ Zielińska

             Książkę dostałam w imieninowym prezencie. Do życzeń Asia dodała " nie może Mahomet do góry, to góra przyszła do niego, cho...