Bakcyl podróżowania został już zasiany na dobre. Kolejne
lato i coś ciągnęło w Polskę. Zdecydowaliśmy, że sukcesywnie, po Sudetach będą
Tatry, a następnie Bieszczady. Postanowione miało być wykonane. Zatem mamy 2000
rok.
Po pobycie w Krakowie, nasz pilot uznał widocznie, że
jesteśmy już zaprawieni w „ boju”, i pierwszego dnia pobytu w Zakopanem
udaliśmy się na Kasprowy Wierch. Trasa przejścia zaczęła się w Kuźnicach.
Zostawiliśmy za sobą straszne kolejki do kas, do kolejki linowej. Chyba zaraz
za źródełkiem, część z nas została skierowana zielonym szlakiem na Nosalową Przełęcz, pozostali ruszyli na Kasprowy. Już wkrótce pojawił się ciekawy widok
na Polanę Kalatówki.
Wydawało mi
się, że szliśmy Doliną Jaworzynki. Pilot, jak zwykle objaśniał wszystko
dookoła. Ten najwyższy to Krywań. Gdzieś była Świnica, Kościelec . Dla mnie
tych nazw było za dużo. Szczyty i tak się mieszały.
O
odróżnianiu koloru szlaków nie miałam pojęcia. Zresztą jaki kolor może mieć
ścieżka?
Było upalnie. Przy schronisku Murowaniec zrobiliśmy postój.
Każdy był trochę zmęczony. Pomimo tego, kanapki przyniesione w to miejsce
smakowały wybornie. Wtedy nie wiedziałam jak smakuje w górach kakao. Aby
zmniejszyć ciężar plecaka, piliśmy przyniesione napoje. Szkoda, że nie zrobiłam
w tym miejscu zdjęcia. Czyżby trasa do powtórki? Gdy byliśmy na odcinku
pomiędzy Murowańcem a Kasprowym, ni stąd ni zowąd, gdzieś zagrzmiało i zerwał
się straszny deszcz, który przeszedł w grad. Przydały się kurtki, które były w
plecaku, ale okazało się że Asia ma tylko krótkie spodenki .
Grad bił po gołych nogach do czerwoności. W butach aż
chlupało. Trasa robiła się coraz trudniejsza . Nasz pilot ciągnął do
przodu. Młodzież za nim. Ja, zresztą nie tylko, zostawałam coraz dalej w tyle.
Z góry wracała jakaś obca młodzież, która strasznie narzekała na trudy wejścia
i zejścia. Ja pomimo zmęczenia byłam zadowolona. Zbliżałam się do Kasprowego Wierchu – 1987 metrów n.p.m. Należy
powiedzieć zdobyłam go. Zrobiłam nawet zdjęcie ze szczytu.
Nie
wiedziałam co to za szczyty w oddali. Już nikt nie objaśniał nam ich nazw.
Deszcz ciągle padał. Był straszny tłok. Pilot spieszył się z kupnem biletów
powrotnych na dół. Byliśmy zziębnięci i przemoczeni. Nikt nie miał nastroju do
podziwiania widoków, zresztą one nieco straciły swoją przejrzystość. Chcieliśmy
tylko znaleźć kąt, aby się przebrać i osuszyć. Na dół zjechaliśmy kolejką.
W Kuźnicach już nie padało. Okazało się jednak, że zabrane
ciuchy do przebrania, było mokre tak jak my. Plecak był bawełniany i wszystko w
nim przemokło. Nie było innego wyjścia jak kupić suche skarpety, rolkę papieru
toaletowego do wysuszania butów, no i oczywiście nowy plecak, aby było z czym
chodzić w następne dni.
Kolejnego dnia wybraliśmy się do Jaskiń Bielskich. Niestety
tego dnia były zamknięte. Pojechaliśmy też dalej do Szczyrbskiego Jeziora. Obeszliśmy jeziorko naokoło. Miły spacerek. Trasa prosta ale widoki górskie. Było bardzo ciepło i słonecznie. Dopiero na zdjęciach zobaczyliśmy jakieś straszne chmury.
Mieszkaliśmy
tym razem w sypialnym, na bocznicy w Zakopanem. Wieczorami wypuszczaliśmy się
do centrum. Atma, teatr Witkacego, Krupówki. Pytanie – dlaczego nie robiłam
wszędzie zdjęć?
Kolejny dzień, to wyprawa do Doliny Kościeliskiej. Do Kir
podwiózł nas autobus. Dalej spacerkiem, przy kapliczce Zbójnickiej, aż do
jaskini Mroźnej. A w jaskini ciemno, ciasno, mokro i zimno. Jedna z naszych pań
plus jej plecak z trudem się przecisnęła.
Po wyjściu
słońce prawie oślepiało. Rozpościerał się jednak piękny widok. Trzeba to było
uwiecznić – ambony Janosikowe.
Zejście było dosyć strome. Po kamieniach jak po schodach.
Widoki
piękne. Zaczyna mi się to coraz bardziej podobać. Po zejściu chwila odpoczynku
przy Kościeliskim potoku.
Kawałek dalej,
Polana Pisana i widok na Turnie. I trochę inne ujęcie i już inne wrażenie.
Tutaj jest
naprawdę cudownie. Czy wcześniej tego nie widziałam? Jeszcze tylko wejście pod
Jaskinie Raptawicką i Mylną.
Trud
wchodzenia w pełni wynagrodzony. Wracamy do Kir bo tam ma już czekać autobus.
Dlaczego ciągle się musimy spieszyć? Chciałoby się trochę pobyć w tym uroczym
otoczeniu. Usiąść. Pomyśleć. Na wycieczkach to chyba jest niemożliwe. Bramę
Kraszewskiego widzimy dopiero w drodze powrotnej, bo to trochę inna trasa. Tam
było przez jaskinię Mroźną.
W Zakopanem
jest jeszcze dosyć czasu aby wjechać na Gubałówkę. Na dół schodzimy na
piechotę. Teraz już wiem jakiego szczytu szukać. Chociaż krzyża nie widzę.
W drodze powrotnej nasz pilot zadaje pytanie: Jak nazywa się
najwyższy polski szczyt ? Całkowicie po polskiej stronie, więc nie Rysy. Kto
odpowie przy obiedzie, ma nagrodę.
- Nie wiem. Kupuję mapę Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Odpowiedzi udzielił ktoś przed obiadem. Nagroda przepadła,
ale mapa została.
Kolejny, piękny ranek. Po śniadanku własnoręcznie zrobionym
w wagonie, z prowiantem w nowym plecaku ruszmy do Palenicy Białczańskiej. Na
Głodówce znowu te same Oh-y. Wodogrzmotów już nie fotografuję. Mam już jedno
nieudane zdjęcie z tego miejsca. No i jesteśmy nad Morskim Okiem. Wiedziałam,
że tu wrócę. Po zdjęcie. Ostatnio przecież nie zrobiłam.
Pogoda jest
cudowna. Wszyscy się rozsiadają przy schronisku. Pięć osób idzie nad Czarny
Staw. Trzech panów, Asia i ja. Muszę tam wejść. Pamiętam ten spokój i ciemność
sprzed ponad dwudziestu lat. Wejście jest trochę trudniejsze niż zapamiętałam,
ale trud nagrodzony. Morskie Oko widziane z góry, od Czarnego Stawu pod Rysami. Spokój jest, choć nie taki jak sobie zakodowałam przed laty. Ludzi trochę też jest. Nie ma natomiast tej ciemności jaką pamiętałam. Słońce odbija się w wodzie i na kamieniach.
Zejście
gorsze niż wejście. Wodospadu już nie fotografowałam. Po zejściu ruszamy dalej
lewą stroną wokół jeziora.Zza drzew widać charakterystyczny szczyt Mnicha.
Morskie ma
powierzchnię 34,5 ha. A schronisko z przeciwległego – południowo wschodniego-
brzegu jest malutkie.
To był najdłuższy pobyt w Tatrach. Cztery pełne dni. Super pogoda. Moc wrażeń. Ale wycieczka jeszcze trwa. Kolejne przystanki to zapora w Czorsztynie, zamek w Nidzicy i kolejne pasmo górskie Pieniny. Wypływamy ze Sromowców Wyżnych. Pogoda nadal dopisuje.
Flisak przedstawia nam poszczególne elementy krajobrazu. To są właśnie trzy korony.
To był najdłuższy pobyt w Tatrach. Cztery pełne dni. Super pogoda. Moc wrażeń. Ale wycieczka jeszcze trwa. Kolejne przystanki to zapora w Czorsztynie, zamek w Nidzicy i kolejne pasmo górskie Pieniny. Wypływamy ze Sromowców Wyżnych. Pogoda nadal dopisuje.
Flisak przedstawia nam poszczególne elementy krajobrazu. To są właśnie trzy korony.
A to Ostra
Skała.
Ta polana i
domek wydają mi się jakby znajome. Kiedyś był to fragment zdjęcia. Tak naprawdę
to schronisko Trzy Korony.
Czasem nie
warto oglądać się za siebie. Ale tutaj byłaby to wielka strata.
Jest co
podziwiać dookoła.
Nawet
zieleń i pływające kaczki. Gdzieś rósł świerk na wierzbie. To było po
słowackiej stronie.
Flisak żartował, że to skutek, iż Słowacy mają tak małą powierzchnię kraju. Żartował na wiele tematów. np.
Flisak żartował, że to skutek, iż Słowacy mają tak małą powierzchnię kraju. Żartował na wiele tematów. np.
- Do czego służą gałązki świerkowe, które leżą z przodu
tratwy? A no. To proste. – Jak kto wypadnie za burtę, to mu je wrzucają na
ratunek A jak i tak utonie, to zaraz wieniec pogrzebowy z nich robią.
A to Mnichy Pienińskie…
… i Sokolica….
… i niestety już
Szczawnica.
Obiad, autokar i Zakopane. Ale już tylko, aby się spakować i
wracać do domu. Ta wycieczka była bardzo udana. Był jeszcze Kraków, a oprócz
wspomnień i zdjęć została mapa. Już w drodze powrotnej zadecydowaliśmy, że za
rok na pewno będą Bieszczady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz