Góry
zawsze dla mnie oznaczały wędrówki. Odkrywanie nowych widoków po wejściu na szczyt
to było to, co uwielbiałam. Ten wyjazd to było coś zupełnie nowego. Odkrycie
nowych wrażeń. W grudniu stanęłam po raz pierwszy na nartach. Intensywna nauka,
po to by w styczniu pojechać w Alpy. Byłam kiedyś latem w Alpach szwajcarskich.
Tym razem włoskie dolomity. Paganella.
Wyjechaliśmy w piątek po południu. Noc w autokarze. Na miejscu mieliśmy
być po południu w sobotę. Dla mnie sennie, bo tak najczęściej spędzam
przejazdy, ale co nieco na trasie też rejestruję. Zwłaszcza jak już zaczną ukazywać
się moje ulubione góry.
Udało mi się nie spać, kiedy mijaliśmy Insbruk, więc skoczni, gdzie
skakał Małysz nie przegapiłam.
Jechaliśmy
na narty, a im bliżej celu, to było coraz mniej śniegu. U podnóża Paganelli była
właściwie wiosna. Tylko wysoko, na stokach trasy zjazdowe na nas czekały. W dniu przyjazdu, sprawy organizacyjne i
spacer po Fai Della Paganella.
Widok na
charakterystyczną górę intrygował i trochę niepokoił, ale nie bałam się. Następnego
dnia miałam ją poznać z bliska.
I poznałam. Pierwszy zjazd, 1.600 metrów, ostrożnie, w miarę wolno i OK. Potem włączyłam prędkość i okazało się, że nachylenie stoku przy moich umiejętnościach i nabranej prędkości nie było zbyt dobrym zestawieniem. Upadek, ale w miarę kontrolowany, bo bez urazów, pozbieranie się i dalej w dół. Oczywiście na nartach. W kolejnych czterech razach było identycznie. Zawsze to samo miejsce, gdzie ” łapałam zające”, aż wreszcie przejazd bez upadku i tak już pozostało na tej trasie do końca. Przez pierwsze dni liczyłam, codziennie było po czternaście zjazdów, po 1 600 metrów. Potem doszły inne trasy, po 1200 – 1300 metrów, ale też 2900. Były też czerwone, czyli o większej trudności. To się chyba nazywa średnio trudna. Tylko pierwszy zjazd na takiej był z wywrotką. Limit wykorzystałam w pierwszym dniu, więc potem było super.
I poznałam. Pierwszy zjazd, 1.600 metrów, ostrożnie, w miarę wolno i OK. Potem włączyłam prędkość i okazało się, że nachylenie stoku przy moich umiejętnościach i nabranej prędkości nie było zbyt dobrym zestawieniem. Upadek, ale w miarę kontrolowany, bo bez urazów, pozbieranie się i dalej w dół. Oczywiście na nartach. W kolejnych czterech razach było identycznie. Zawsze to samo miejsce, gdzie ” łapałam zające”, aż wreszcie przejazd bez upadku i tak już pozostało na tej trasie do końca. Przez pierwsze dni liczyłam, codziennie było po czternaście zjazdów, po 1 600 metrów. Potem doszły inne trasy, po 1200 – 1300 metrów, ale też 2900. Były też czerwone, czyli o większej trudności. To się chyba nazywa średnio trudna. Tylko pierwszy zjazd na takiej był z wywrotką. Limit wykorzystałam w pierwszym dniu, więc potem było super.
Sześć
dni na stoku. Pełne słońce, niewielki, bo 3 stopniowy mrozek. Wyciągi w górę,
narty w dół. Przystanki na posiłek w knajpkach przy trasach zjazdowych i
oczywiście podziwianie widoków. Charakterystyczne szczyty dolomitów, małe
miasteczka w dolinach przepasanych rzekami jak wstążką.
Ze szczytu
Paganelli / 2125 m n.p.m/ widoczne było jezioro Garda. To to na drugim planie,
to wielkie.
Zjechaliśmy
też do Andalo. Po raz pierwszy wyciągiem, potem już na nartach.
I jakże
swojskie widoki, przypominające te w naszych Tatrach.
Chwilami
wydawało się, że to już nie jest zima. Tak było w niższych partiach. Taki widok
gór o wschodzie słońca, a był taki codziennie, też próbuje przeczyć zimie.
Poznałam
nowy kawałek Alp. Poznałam nowe doznania związane z górami. Oznacza to, że są
one mi bardziej drogie. Za rok chcę tam wrócić, ale póki co mogę wspominać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz