Latem 1996
roku zaproponowano nam udział w tzw. wycieczce wagonowej. Sypialny wagon miał
być zarówno środkiem transportu jak i hotelem, w którym w cenie noclegu serwują
śniadania i kolacje, własnoręcznie przyrządzane. Łazienka z prysznicem i ciepłą
wodą na stacji kolejowej, gdzie na bocznicy się zatrzymaliśmy. Na miejscu
jedynie zimny prysznic z węża. Jednym słowem warunki biwakowe, ale tanio.
Dodatkowa, bardzo ważna zaleta, to oszczędność czasu na przemieszczanie.
Dzisiaj tu, a jutro już nowe miejsca.
To nie był typowy wyjazd w góry. Ja, po dwudziestu ponad
latach, wracałam, a moja córka miała je poznać, tak przy okazji. Podczas
trzydniowego stacjonowania na bocznicy w Płaszowie, zwiedziliśmy Kraków.
Do Zakopanego, z Krakowa zaledwie sto kilometrów, więc przy
okazji wypadało wpaść. Zaplanowano na to zaledwie niecałe dwa dni. W tej
sytuacji niewielki był wybór dokąd pójść. Trzeba było zobaczyć to, co może
zrobić największe wrażenie. Czyli powtórka sprzed wielu lat. Cieszyłam się, że
moja córka zobaczy miejsce które jak przez mgłę pamiętałam. Miejsce, które
uwiecznione było na jedynym zdjęciu – Morskie Oko.
W pierwszym dniu było Zakopane – Pęksowe Brzysko jeszcze
przed liftingiem, Krupówki, oscypki i pamiątki. Jedyne zdjęcie tego dnia
zrobiłam z Gubałówki.
Moje pojęcie
o Tatrach było nadal tak marne, że robiąc zdjęcie z Gubałówki raczyłam pomiąć
Giewont. Ot co, góra. Jeszcze niektórzy krzyż na nim widzieli. Ja widziałam
ciąg gór. To dopiero było coś.
Wieczorem kładąc się do snu w naszym biwakowym hotelu na
kołach, zastanawialiśmy się z moją współlokatorką, którą trasę wybierzemy
następnego dnia. Po Krakowie i Zakopanem trochę bolały nas nogi i zmęczenie
dawało o sobie znać. W planach następnego dnia było Morskie Oko, a dla chętnych
i wytrwałych, nasz pilot, zapowiedział szlak przez Dolinę Pięciu Stawów.
Nie miałam pojęcia gdzie i co może nas czekać, ale ponieważ
córka była pewna, że chce, to przecież mama nie mogła dziecka samego wypuścić
gdzieś na szlak. Rano decyzja zapadła na tak. Jedyne, co nas jeszcze czekało,
to ocena po przejściu pierwszego etapu do Wodogrzmotów, kto może, a kto na
pewno nie da sobie rady na szlaku przez Pięć Stawów.
Pogoda zapowiadała się dobrze ,wyspani i posileni
własnoręcznie przygotowanym w polowej, wagonowej kuchni, śniadaniem,
zapakowaliśmy się do autokaru i ruszyliśmy w drogę.
Pierwsze wrażenie z wysokich gór jakie pozostawia widok z
Głodówki jest zawsze takie samo. Zwłaszcza dla Tych, którzy doznają go po raz
pierwszy. Ci co widzą je po ponad dwudziestu latach czują to samo co
nowicjusze. Wszyscy zapatrzeni w okna autokaru, głośno wyrażali zachwyt, a
kierowca obiecał, że w drodze powrotnej się zatrzyma, aby można zrobić zdjęcie,
bo jadąc tam, na parkingu stały już inne autokary.
Po kilku minutach byliśmy na parkingu w Palenicy
Białczańskiej. Jeszcze tylko zakup biletów do Tatrzańskiego Parku Narodowego i
w drogę.
Nasz pilot, chcąc niejednemu z nas udowodnić, że nie
powinien iść szlakiem, pędził asfaltową drogą jak „pośpieszny”. Zaczęły tworzyć
się grupki. Niektórzy wyraźnie odstawali. Aby dotrzymać mu kroku, nie było
czasu na rozglądanie się. Przy Wodogrzmotach Mickiewicza zrobiliśmy postój, aby
poczekać na pozostałych i popstrykać zdjęcia. Jedno, niezbyt udane, też
zrobiłam.
Zapadła też
decyzja, że grupa która nadążała za pilotem, w ilości trzynaście osób może
wyruszyć do Pięciu Stawów. Pozostali, spacerkiem, asfaltem, prosto do Morskiego
Oka. Tam mieliśmy się spotkać w odpowiednim czasie, aby razem wrócić na obiad
do Zakopanego.
Za Wodogrzmotami weszliśmy na wygodną ścieżkę. Lasem, wzdłuż
strumienia, nie było wcale tak źle. Nieco wyżej zaczęły odsłaniać się widoki.
Nasz pilot
określał najważniejsze szczyty widoczne ze szlaku. Nic mi one nie mówiły.
Piękne było tylko ukształtowanie Doliny Roztoki.
Zmęczenie dawało się już wyraźnie poczuć. Moja córka pędziła
do przodu. Co chwila zatrzymywała się tylko, aby sprawdzić, co z mamą, a ja już
ledwie „dychałam”. Szlak wyraźnie zmienił nachylenie. Czasem wydawało mi się,
że nie podejdę na kolejny stopień. Nagrodą był widok szumiącego wodospadu.
Najwyższy Tatrzański wodospad Siklawa.
Rozpryskujące kropelki sięgały szlaku. Córka była w grupce osób z przodu. Mnie, pomimo obaw, również udało się
dotrzeć do góry. W pobliżu rozwidlenia szlaków zebrała się grupka młodzieży i
młody ksiądz odprawiał właśnie mszę. Trochę mnie to wtedy zdziwiło. Msza w tym
miejscu, na szlaku? Naszego pilota nie było już widać. Ruszyliśmy ścieżką w
prawo. Nie wiedziałam wtedy, jak rozpoznać właściwy szlak . Zapytaliśmy kogoś o
drogę. Okazało się, że szliśmy na Zawrat. Natychmiastowy odwrót i dotarliśmy
wreszcie do schroniska. Byłam strasznie zmęczona. Jadłam, bo musiałam, ale
najlepiej zostałabym w schronisku, a czasu na odpoczynek było niewiele. Nad
Morskim czekała przecież reszta grupy.
Ostatnie spojrzenie na Stawy.
Ale chyba jeszcze nic w duszy nie drgnęło. Dalsza droga była też męcząca. Na Świstówce zrobiliśmy sobie zdjęcie pamiątkowe, zdobywców szczytu, tj całej 13 osobowej grupy.
Ale chyba jeszcze nic w duszy nie drgnęło. Dalsza droga była też męcząca. Na Świstówce zrobiliśmy sobie zdjęcie pamiątkowe, zdobywców szczytu, tj całej 13 osobowej grupy.
Pierwszego sierpnia 1996 roku zaliczyłam wysokość 1763
m.n.p.m. i obiecałam sobie i obecnym w tym miejscu, że nigdy więcej, za żadne
skarby świata, nikt nie namówi mnie na taki wyczyn. Obiecałam, ale nie
wiedziałam co mówię. Chyba byłam naprawdę zmęczona. Potem było schodzenie, łańcuchy i widok Morskiego Oka z góry.
Nad samym Morskim Okiem mieliśmy niewiele czasu. Toaleta, trochę uzupełnienia płynów w organizmie i powrotna
droga, asfaltem, do Palenicy. Nie zrobiłam tam żadnego zdjęcia. Naprawdę byłam
skonana. Nawet nie myślałam, że po zdjęcie mogę jeszcze kiedyś tu
wrócić? Asfaltową drogą, pomału, spacerkiem. To przecież tylko dziewięć
kilometrów.
Nie, 1 sierpnia 1996 roku w drodze powrotnej, to było z
pewnością znacznie więcej niż dziewięć kilometrów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz